Korzystając z okazji, że dane jest mi doświadczać wszelakich konsekwencji anginy, a co za tym idzie jestem zmuszony posiedzieć w domu tudzież mieszkaniu nieco dłużej niz zwykle, dostaniecie troche spóźnionego Mikołaja tj.ciekawą notke do poczytania. No może nie ciekawą, ale przynajmniej długą, a jak wiadomo w dzisiejszych czasach wszystko co wartościowe przegrywa w walce z wszechobecnym materializmem i parciem na ilość, zaś ja strasznie nie lubie być entuzjastą spraw przegranych, gdyż jakby to powiedział nieodżałowany Oskar Wilde ; "Mogę sympatyzować ze wszystkim poza cierpieniem", a nie mniej odżałowany Bernard Shaw... No, ale do rzeczy ! Ostatnie tygodnie listopada upływały mi pod znakiem przemieniania się w męski odpowiednik gruppie Comy, gdyż jak do tej pory w nieco ponad miesiąc widziałem ich raz, dwa TRZY razy, i tylko brak biletów na występ w Krakowie sprawił, że nie udalo się po raz czwarty. Z żalu i zgryzoty po tej nieopisanej stracie, aż się rozchorowałem, bo forma jaką prezentują Rogucki i reszta grupy jest wybitna, warta każdych pieniędzy i różnorakich poświęceń. Do ich poziomu nie zawsze dostosowuje się publiczność, i tak obok świetnego występu w Gliwicach, czy niezapomnianego, jak dla mnie legendarnego już występu w Zabrzu (łamiąc skądinąd słusznie żałobe po górnikach) był także koncert w Opolu, którego publiczność zachowywała się jak przy kręceniu programu noworocznego dla jedynki, zaś entuzjazm i rozemocjonwanie bardziej przypominało te jakie co roku widać przy okazji przyjazdu kolejnych podstarzałych gwiazdek z wielkiego świata showbiznesu, niż moznaby spodziewać się od publiczności na koncercie rockowym, no ale z drugiej strony być może oczekiwałem zbyt dużo od ludzi przywykłych do corocznych wizyt Wiśniewskich, Dodów czy innych tam Combi . Niemoralnie wysokie koszty wyprawy do kolebki polskiej muzyki rozrywkowej i raczej średnie wrażenia z koncertu powetowałem sobie w przyrynkowych pubach, czy też nieco bardziej oddalonych od centrum akademikach, lub też zupełnie wreszcie na świeżym powietrzu, co w późniejszym czasie okupiłem obecnym niedomaganiem. W tych akademikach to w ogóle było najciekawiej, kiedy w pijackim delirium, rozgoryczonym i do głębi szczerym głosem dawno niewidziany kumpel z liceum -już wkróce szczęśliwy tata - wypalił ; "Żenimy się nie z tymi, których kochamy. A tym, którym zrobimy dzieci." Co mogłoby służyć jako genialna metefora naszych czasów wyrażająca współczesny charakter związków damsko-męskich, gdyby nie to, że bodźcem do wyprowadzenia tej całkiem życiowej teorii musiała być praktyka (jak widać wysokie są koszty niezdolności do abstrakcyjnego myślenia). Normalnie, aż bym się wzruszył i uściskał chłopaka, ale tym co mi przeszkodziło, wcale nie była głowa w muszli klozetowej, a raczej nieco nisko motywowana, cokolwiek pocieszająca, świadomość tego, że tak na dobrą sprawę to przypadek determinuje nasz los dużo silniej niż mogłoby mi się do tej pory wydawać, zaś skoro nie przytrafiło mi się być zmuszonym do dorośnięcia i stanięcia na wysokości zadania jako tatuś (zaś zostanie tatusiem (tudzież mamusią) uważam za jedyny powód dla którego jednostka jest zmuszona do poświęcenia swojego jestestwa) to znaczy, że mam do wypełnienia jakiś inny cel aniżeli "idźcie i rozmnażajcie się". Czy jest nim zalewanie pały z kolegami, spędznie samotnych nocy przed książkami z literatury angielskiej tudzież cudzych dzieci uczenie czas pokaże. Proces wyboru poprzez odrzucanie najmniej prawdopodobnych opcji trwa.