Oczywiście poszedłem spać, i oczywiście zaspałem. Ale to miał się okazać jedyny niefart w tym dniu. Zbudzony o 8:45, zerwałem się na równe nogi i zamiast tradycyjnej godziny z hakiem – poranny rytuał wybudzania się, doprowadzania do stanu używalności i konsumpcja czegokolwiek zajęły mi 15 minut. I tak za dużo by zdążyć na czas. Ok. 9:30 zjawiłem się, i już od progu dobre wiadomości, spóźniłem się tylko 30 min, gdyż źle spisałem godziny otwarcia, co więcej jako jedyny znam angielski na poziomie umożliwiającym konwersacje przez telefon, więc już o 10 negocjowałem z jakąś kobietą z Liverpoolu, warunki transportu polisz workers do old pipyl hauzes. Co mogłem to załatwiłem. Nowi pracodawcy powiedzieli, że jestem niezły. Podziękowałem, po czym rozpocząłem proces walki z poważnymi mdłościami (jak się miało później okazać zawinił MegaBurger z budy). Walki, dodajmy nierównej, gdyż nie dalej jak po 11 wylądowałem w firmowej toalecie, a konkretniej z głową w muszli klozetowej (bynajmniej nie z powodu mobbingu czy innych form znęcania się przełożonych nad wyrobnikiem), oczyszczając trzewia ze zmielonego mięsa, zgniłego ogórka, wyschłej papryki i wszystkich innych dodatków, o których tak naprawdę nikt z Was nie chciałby tutaj czytać. Po tym jakże osobliwym "catharsis" wróciłem do dalszej kuracji za biurkiem (tylko biurkiem, gdyż jako spóźnialski, nie załapałem się na żadne z komputerowych stanowisk). Hektolitry gorącej herbaty, wypełnianie ankiet, i poważne rozmowy o życiowych sprawach z panią Basią doprowadziły mnie do stanu używalności, a fakt, że robota z dzisiaj idzie na jutro to jakby problem natury zbyt błahej, by zbyt długo się nad nią rozwodzić. O 12 wybyłem do koledżu, gdzie okazało się, iż zaliczyłem wszystkie kolokwia, a zajęcia ze smutnej jak moherowe berety gramatyki mogłem ominąć, gdyż pomagałem wnosić, zajebiście ciężkie paczki ze świątecznymi łakociami dla profesorów, za co dostałem czekoladę marki Goplana i kawę model Tchibo (pomińmy milczeniem, iż wraz z resztą – jakże nielicznej w ikstrimli silnie sfeminizofanej placówce - męskiej reprezentacji staliśmy się także pupilami dyrekcji). Ostatnie i najważniejsze, kadrowicze się postarali i kosztem 0,7 l Baileys’a zdobyli i złożyli zaświadczenie, niezbędne do rozpoczęcia drugiej połowy meczu z Brazylią. To był dobry dzień.