Samoudręczanie staje się niekiedy nawykiem...
Jak przystało na doskonałe zwieńczenie okresu Wielkiejnocy K. postanowił zalać pałę w stylu godnym rosyjskich literatów, amerykańskich muzyków, lub przynajmniej polskich polityków. Aby mieć absolutną pewność, że plan się powiedzie, postanowił zaopatrzyć się w jednolitrową butelkę wódki żołądkowej, sztuk jedna, kompanów do picia, sztuk dwie, słoików ogórków konserwowych, sztuk jedna druga, plus tematów do rozmów, sztuk nieskończenie wiele. Rozmowy były raczej płytkie, banalne i niewykraczające poza szeroko rozumianą dupe Maryny, jednakowoż były niezbędnym elementem podtrzymującym nastrój w stanach wysokich, przy jednoczesnym zachowaniu relatywnie wysokiego poziomu merytorycznego dyskusji. Motywem przewodnim biesiadnej pogadanki był czas. Jak to zwykle bywa u wszystkich młodzieńców dwudziestoparoletnich, czas nieco zwolnił, czym dał sygnał, że teraz wiele zależeć będzie nie tyle od wrodzonych predyspozycji do osiągnięcia czegokolwiek, co wytrwałości w dążeniu do celu. Tak naprawdę, nie ma już celów nieosiągalnych. Wszystko co mógłby w ten sposób określać nastolatek, u dwudziestoparolatka po prostu znika z pola widzenia, czym poniekąd znika ze stanu świadomości. Wszystko to co jest wyżej, jest nieomal namacalne i do zdobycia, a jedynym ograniczeniem zdaję się być kryterium wytrwałości i odporności psychicznej na ciśnienia ze strony świata zewnętrznego, który co krok uświadamia, że cośtam w pewnym wieku nie wypada, nie przystaje, i nie uchodzi, i który tak cholernie nie znosi sprzeciwu względem z góry ustalonych reguł i szablonów, które sam wcześniej postanowił sobię ustalić. To się chyba kurwa zdziwi...
kociek - dobra
Dodaj komentarz