Nie byłem śmiertelnie chory. Nie miałem...
Najlepszego kumpla. (by nie powiedzieć przyjaciela) odwiozła w poniedziałkowy wieczór karetka, i tylko natychmiastowa operacja uratowała mu życie. Leży teraz chłopak w obrzydliwie brudnym, śmierdzącym i odstręczającym szpitalu, z 3 rurkami odprowadzającymi różne dziwne ciecze z jego wnętrzności. Największe wrażenie robi ta, która wsadzona przez nos biegnie wprost do jego żołądka i co jakiś czas odprowadza toksyczne związki z organizmu. Widok tyleż przykry, co dobitnie uświadamiający kruchość istnienia, i mechaniczność różnych biologicznych procesów zachodzących w człowieku. Jeszcze lepiej rozumiem o postać graną przez Nortona w Fight Clubie, śpiącym jak dziecko po wizytach na grupach wsparcia dla różnego rodzaju nieuleczalnie chorych. Zaiste. Jeżeli komukolwiek to czytającemu zdarzy się popaść w jakieś strasznie przygnębiające myśli na temat własnej egzystencji, czy ogólnie rzecz ujmując proza życia chwyci za mordę mocniej niż zwykłe to radzę wybrać się do pobliskiej placówki medycznej na piętro z najbardziej poszkodowanymi. Możliwość oddychania bez pomocy elektroniki, i brak nienaturalnych otworów w ciele wyda wam się większym darem od losu, niż najbardziej odrealnione marzenia o dupach, kasie czy karierze artystycznej. Mnie się wydało...
za przeproszeniem
wszyscy wiemy, że dzieci w Afryce głodują
że obok sąsiad bije sąsiadke
że na świecie jest zło
i to nas kurna nie rusza
żyjemy w swoich małych światkach i jest nam z tym cholernie dobrze - a humor poprawiamy sobie zdaniem, że nie umieramy/nie mamy raka/ nie jesteśmy sparaliżowani/ nie kurwa setka innych powodów
tylko, że gdy jest nam dobrze to kompletnie nie zwracamy na to uwagi
więc wybacz ale mnie to nie rusza!
dobrego dnia
pozdrawiam.
Dodaj komentarz